Blade Runner 2049
Pierwszy raz zobaczyłem go w roku
1983. Było to podczas jakiegoś przeglądu S/F w warszawskim klubie
Hybrydy. Już same warunki projekcji były dosyć specyficzne:
siedzieliśmy
w ciżbie bezpośrednio na podłodze
zadzierając głowy pod sufit, gdzie niczym kiście winogron
podwieszono kilkanaście kolorowych telewizorów produkcji krajowej,
na których symultanicznie pojawiły się obrazki z futurystycznego
Los Angeles roku 2019. Wtedy to była odległa przyszłość, teraz
to już niemal jutro... Jakość obrazka emitowanego z kasety VHS co
chwilę kompletnie się rozmydlała, zwłaszcza kiedy pojawiały się
kadrze barwy czerwone. Kiedy zaszumiony głos lektora milkł, słychać
było jak miesza cukier w szklance a potem coś przełyka. Zawsze się
zastanawiałem czy to kawa czy herbata? Co prawda jako
czternastolatek nie do końca jeszcze rozumiałem filozoficzną
złożoność scenariusza, jednak sztafaż filmu na kryminalne kino
noir z lat 50-tych zaangażował mnie od początku do końca, olśnił
wizualnością, wiarygodnością ukazania futurystycznego świata i
co najbardziej zdumiewające – robi to ciągle do dzisiaj.
Oczywiście widziałem już wtedy „Gwiezdne Wojny”, ale to była
bajka gdzieś za siedmioma galaktykami, tymczasem Blade Runner
pokazał mi ziemię przyszłości (dokładnie za 37 lat). I była ona
cudownie ponura. W dodatku wszyscy aktorzy, na czele z Harrisonem
Fordem i Rutgerem Hauerem, byli idealnie skastingowani i reżysersko
poprowadzeni, a wszystko to zanurzone we frenetyczne dźwięki muzyki
Vangelisa. Przeżyłem wtedy jeden z najbardziej magicznych momentów
przed ekranem...
„Blade runner” to film, który jak
do tej pory najwięcej razy oglądałem. I oto, po 34 latach,
zjawiłem się najnowocześniejszym kinie warszawy, przed potężnym
ekranem systemu I-max. Początek był znakomity. Obrazy LA roku 2049
znacznie się różnią od pierwowzoru, ale jest to wytłumaczone –
po wydarzeniach pierwszej części nastąpił potężny „blackout”
trwale zmieniając oblicze postapokaliptycznego świata, a przy
okazji zerujący wszystkie nośniki elektroniczne. Generalnie
scenariusz (Hampton Fancher, Michael Green) błyskotliwie nawiązuje
do wcześniejszych, znanych nam wydarzeń. Bohater również zajmuje
się wyłapywaniem i likwidowaniem replikantów, jednak tym razem nie
pozostawiono wątpliwości – on jest replikantem. Ku mojemu
zaniepokojeniu w tej roli obsadzono Ryana Goslinga, na szczęście
jego drewniane aktorstwo okazało się idealnie służyć zbudowaniu
wiarygodności postaci.
Początkowy przelot ponad LA roku 2049 przyprawił mnie o ciary. Potem pierwsza scena aktorska: brutalna
likwidacja replikanta. Coraz bardziej byłem zachwycony, zwłaszcza epickim rozmachem zdjęć Bruce'a Dickinsa. Brytyjczyk był do Oskara wielokrotnie nominowany,
jednak statuetki jeszcze nie otrzymał, więc potraktował Blade
Runnera 2049 jako okazję stworzenia operatorskiego opus magnum; w
wystudiowanych kadrach zdaje się cytować obrazy Dennisa Hoppera,
Enki Bilala, chwilami nawiązuje, czasem polemizuje ze zdjęciami
(nieżyjącego już) operatora części pierwszej Jordana
Cronenwetha. Jednak w miarę
kolejnych scen, zwłaszcza po pojawieniu się następcy Tyrella,
demonicznego Neandera Wallace'a, w tej roli silnie ucharakteryzowany
Jay Leto, zrobiło mi się jakoś dziwnie.
Gdyby następujące po sobie
sceny porównać do opróżniania kolejnych kieliszków wina, to
czułem jakby serwowano mi na przemian szlachetne wytrawne wino z
deserowym słodziakiem. A taki dysonans smakowy nie pozwalał w pełni
poddać się czarowi przepięknych obrazów. Po raz enty się
potwierdza - obrazy filmowe to nie malarstwo i jako ruchome obrazki
winny na dłuższą metę pracować na opowiadaną historię. Mnożą
się sceny pełne wybuchów, długie pojedynki z elementami karate
(kto to wymyślił, żeby leciwy Deckard okładał się po pyskach
jak młodzieniaszek?!), jakby w obawie, że bez tego film się nie
sprzeda.
W miarę rozwoju akcja staje się coraz bardziej mętna. Na
przykład nie zostało wyjaśnione, co to za dziwna, napromieniowana
przestrzeń, w której zaszył się na trzydzieści lat Deckard!?
Twórcy nowego runnera zrezygnowali z kryminalnej intrygi na rzecz
mixu zdziecinniałego S-F z wyrafinowanym kinem przypominającym
medytacyjne kadry w „Stalkerze” Tarkowskiego. Chwilami Gosling
jakby był zażenowany tym co przyszło mu grać, mam tu na myśli
scenę z drewnianym konikiem. (Bo Harrison Ford jest już raczej na
etapie – ja wam wszystko zagram, tylko dajcie mi dobrze płatną
rolę) Mam wrażenie, że kluczowe
osoby dla kształtu filmu, producent i reżyser, ciągnęły trochę w innych kierunkach.
Ridley Scott to przecież twórca kanonicznego Blade Runnera a jednocześnie producent sequela. Przypomnę, że Scott o pierwszej części
powiedział, że to jego najpełniejszy, najbardziej osobisty film.
Kiedy więc jego wizja filmu rozmijała się z reżyserska wizją
Villeneuve, to pewnikiem on miał decydujący głos. Ostatnie
produkcje Scotta, zwłaszcza Obcy Przymierze, ociekają nieznośnym infantylizmem, który na stare lata dopadł już nie
jednego mistrza. Natomiast Denis Villeneuve dopiero wspina się na
szczyt hollywoodzkiej sławy. Po jego „Labiryncie” i „Nowym
początku”, nie ulega dla mnie wątpliwości, że to
ponadprzeciętny talent reżyserski.
Według mnie, kiedy już opadnie wrzawa i wystudzą się emocje, po
BR2049 zostanie w pamięci ciąg sugestywnych obrazów... i niewiele
więcej. Większe zrobił na mnie wrażenie poprzedni film, który
oglądałem w I-max: Ghost in the Shell. Głosy, że ów sequel to
dzieło na równi genialne co pierwowzór, (niektórzy nawet
twierdzą, że to jest lepszy) są zdumiewające, coś jakby położyć
na szali „Odyseję kosmiczną 2010” z oryginałem Stanleya
Kubricka. Po dwóch godzinach projekcji zacząłem nawet delikatnie
spoglądać na zegarek. Kiedy na ekranie pojawił się leciwy Deckard
dreszcze się jakby nasiliły, zrobiło się mokro w oczach i nosie,
w pierwszym więc odruchu pomyślałem, że to fala sentymentalizmu, jednak
rychło okazało się, że klimatyzacja na sali została ustawiona na
skandalicznie niską temperaturę. Z kina wyszedłem więc nie tyle
porażony, co zakatarzony...
ps.
Okazało się, że I-max na Sadybie nie zapewnia idealnych warunków
projekcji. Na przeciw ekranu zlokalizowano drzwi wyjściowe, a nad
nimi tabliczki z napisem wyjście podświetlone światłem tak
jaskrawym, że nie ma pełnej czerni na ekranie. Podobno tak musi być
dla zachowania bezpieczeństwa.
Komentarze
Prześlij komentarz